Kalifornia to nie tylko „Słoneczny patrol”
Kalifornia kojarzy nam się jednoznacznie: słońce, plaże, kalifornijskie wino, nowoczesne technologie, może jeszcze pożary lasów. Północna część tego ogromnego stanu (powierzchnia 1/4 większa od całej Polski) to jednak zupełnie inny obraz. Ogromne pustkowia bez większych miejscowości ciągną się godzinami. Tylko lasy i lasy. Jadąc z Oregonu, zjeżdżając z gór ku wybrzeżu, mamy wrażenie bycia na końcu świata. Podróżowanie z dzieckiem w tych rejonach jest nieco prostsze niż w rolniczym Idaho. Jest mnóstwo miejsc, gdzie można się zatrzymać i znaleźć coś dla starszych (spektakularne widoki) i młodszych (kamyki, patyki, woda i wiele więcej)
Dzieci we mgle
Wrażenie bycia na końcu świata potęguje zmieniający się klimat. Następne dni zdominuje mgła. Zimny prąd kalifornijski odpowiada za obraz tego wybrzeża, który drastycznie różni się od stereotypowego myślenia zbudowanego na bazie hollywoodzkich filmów. Wybrzeże jest chłodne, mgliste, pogoda bardzo zmienna, a plaże bardzo często ciemne i skaliste.
Nasze majowe poranki zawsze są bardzo mgliste i klimatyczne. Podróżujemy głównie przez las, czasem wąskimi, bocznymi drogami, raz po raz dobijając do wybrzeża – czy to na nocleg w Crescent City, czy zwyczajnie chcąc poczuć trochę tego niezwykłego mrocznego klimatu.
Zabawki i miejsca do odkrycia są wszędzie, jeden wielki plac zabaw i park tematyczny w jednym.
Sekwoja sekwoi nie równa
Naszym celem są sekwoje. A właściwie drzewa Redwood. Te właściwe Sekwoje Olbrzymie widzieliśmy już kiedyś w parku Sequoia NP. To drzewa o największej objętości na świecie. Ale nie najwyższe. Rekordowo wysokie są te z wybrzeża Kaliforni północnej – drzewa redwood (Sekwoja wieczniezielona). Wzdłuż drogi 101 jest kilka parków stanowych, gdzie można je zobaczyć. Jest też park narodowy Redwood.
Drzewa są rzeczywiście dużo bardziej smukłe niż olbrzymie sekwoje z Generałem Shermanem na czele. Czy wyższe, to trudno ocenić. Na pewno w parkach północy stanu jest znacznie mniej ludzi. Można znaleźć dziesiątki miejsc, szlaków i ścieżek, gdzie możemy poczuć się jak w pierwotnym lesie. W koło nikogo.
Jest też sporo miejsc, o których trudno powiedzieć czy są opuszczone, czy może jednak jest tak, jak w filmach – lepiej się tam nie zatrzymywać. Słowo creepy towarzyszy nam dość często.
Droga numer 1
Niedaleko przed miejscowością Fort Bragg zaczyna się słynna kalifornijska droga numer 1, najbardziej znana ze spektakularnego odcinka zwanego Big Sur. Samo Fort Bragg jest kurortem w starym stylu, z drewnianymi hotelikami i kawiarniami z historią sięgającą wojny secesyjnej.
Coś co tu jest bardzo dobrze znane, u nas za to z braku skalistego wybrzeża nie występuje, to rock pools – baseny pływowe. Takie prawdziwe – w których można się kąpać znamy z Australii. Tu spotykamy malutkie, w których w czasie odpływu możemy obserwować kolorową faunę morską, chodząc po skałach, które w czasie przypływu znajdują się głęboko pod wodą. Idealny plac zabaw dla dwulatki.
Szklana plaża
Specyficzną atrakcją miasteczka Fort Bragg jest szklana plaża – Glass Beach. Plaża dosłownie zbudowana z niewielkich szklanych otoczaków w różnych kolorach. Wyglądają jak dzieło natury i poniekąd tak jest. To dowód, jak przyroda radzi sobie z resztkami naszej cywilizacji. Dosłownie resztkami. Okazuje się bowiem, że na początku wieku mieszkańcy miasta swoje śmieci, w tym szkło beztrosko zrzucali z klifu prosto do morza, a miejsce to zwykło się nazywać „The Dump” – wysypisko. Były tu ponoć nawet stare samochody. I tony różnokolorowego szkła, które uzbierało się tu aż do końca lat 60-tych. Potem wysypisko zlikwidowano, ale szkło pozostało. Kilka dziesięcioleci wystarczyło, by natura zasymilowała te okruchy i dziś trudno byłoby wpaść na to, że jeszcze niedawno były one ostrymi odłamkami butelek.
Mendocino to kolejne turystyczne, urocze miasteczko pełne utrzymanych w idealnym stanie domów w starym, nadmorskim stylu. Warto się tu zatrzymać, obejść cały cypel, który zajmuje miasto – to przystanek na godzinę, czy dwie, choć pewnie fajnie byłoby tu na chwilę zamieszkać.
Latarnia Point Arena. Zbudowana w 1906 po tym jak poprzednia nieco starsza została zburzona w wielkim trzęsieniu ziemi w San Francisco. Tu bowiem (konkretnie w nieodległym Mendocino) zaczyna się słynny uskok San Andreas, pas 1200km niezwykłej aktywności sejsmicznej i ścierania się płyt tektonicznych. Słynny choć niewidoczny – nie jest bowiem formacją widoczną w jakikolwiek sposób na powierzchni ziemi.
Psychoza
Odrywamy się na chwilę od usianej punktami widokowymi i historycznymi miasteczkami drogi numer 1 i kierujemy się nieco w głąb wybrzeża. O tej porze roku, w maju, wzgórza są intensywnie zielone, pokryte pastwiskami. Czasem podążamy śladem lokacji znanych z naszych ulubionych filmów – w tym przypadku szukamy miejsc znanych z Psychozy Hitchcock-a. Film dzieje się w Bodega Bay, jednak prawdziwa lokacja tam występująca znajduje się w położonej w głębi wybrzeża miejscowości Bodega. Wąska droga prowadzi nas do Potter School. Budynek jest prywatną własnością i nie można go zwiedzać.
Drugi raz w Yosemite
Czy jest sens jechać drugi raz do parku Yosemite? Jest jeśli ma się szansę zobaczyć go przy zupełnie innej pogodzie. Kiedy byliśmy tu poprzednim razem, tę część Kalifornii spowijał dym pochodzący z gigantycznych pożarów lasów. Wszystko było kompletnie zamglone, a powietrze pachniało spalenizną. Tym razem jest wiosna, dolina jest zielona, a wodospady przelewają niepojęte ilości wody. Poza tym Yosemite to jedno z najwspanialszych miejsc na Ziemi. Oprócz widoków z góry, El Capitan’a, sama dolina ma w sobie coś niezwykłego. Ten spokój, który w niej panuje.
Zaczynamy w miasteczku Mariposa. To właściwie jedna ulica pełna historycznych budynków – typowa turystyczna miejscowość w tej części USA.
Dolina
Z Mariposy do doliny Yosemite jest tylko godzina dość spokojnej drogi. Poprzednim razem mieliśmy inne doświadczenie – druga z dróg prowadzących do parku – ta z miejscowości Wawona jest znacznie bardziej kręta i stroma – dziesiątki serpentyn – a przez to ciekawsza.
Dolina Yosemite to podłużna, wąska zupełnie płaska przestrzeń z rzeką, jeziorkami i ścieżkami spacerowymi otoczona wyrastającymi pionowo z ziemi kilkusetmetrowej wysokości skałami, z których spływają liczne wodospady. Ciężko o drugie takie miejsce na całej planecie. Na dole to idealne miejsce do spacerów nawet z bardzo małym dzieckiem.
Jedni patrzą w górę i w dal, szukając spektakularnych widoków, inni tak samo cieszą się każdym napotkanym kamieniem, czy drzewem.
Na dole, pod wodospady Yosemite Falls nie da się podejść. To znaczy da się, ale będąc kilkadziesiąt metrów od niego natychmiast jest się przemoczonym do suchej nitki. Cały las wydaje się spływać wodą. Mówimy o wodospadach w liczbie mnogiej bo są to dwa piętra wodospadu o łącznej wysokości 739 m.
Punkty widokowe
Wreszcie udaje nam się zobaczyć najbardziej amerykański z amerykańskich widoków w pełnej krasie. To tak zwany Tunnel View. El Capitan – 900m pionowej ściany, w tle Half Dome, a z prawej wodospad Bridalveil Fall (skromne 189m)
Ikoniczna skała Half Dome widziana z Washburn Point – punktu widokowego, na którym można spędzić długie godziny chodząc tam i z powrotem zmieniając perspektywę. To także idealne miejsce na piknik z dzieckiem.
El Capitan to wyjątkowa góra. Rzadko zdarza się by można było podejść po względnie płaskim terenie pod prawie kilometrowej wysokości ścianę skalną, móc jej dotknąć, popatrzeć w górę. Niektórzy nie zatrzymują się tutaj, idą dalej, do góry. To mekka wspinaczy.
To małe, żółte na środku to namiot. Ktoś postanowił przenocować w połowie drogi.
Czy są w San Francisco wieloryby?
San Francisco odwiedziliśmy już w trakcie naszej poprzedniej podróży do USA. Wtedy dość dogłębnie skupiliśmy się na eksploracji miasta. Teraz naszym celem są głównie wieloryby. Jest to jednak miasto na tyle niezwykłe, że nie odmawiamy sobie zaparkowania pod wyjątkowym kątem – trzeba dodać, że jazdy po mieście i parkowania w takich warunkach nie ma co się obawiać, okazuje się to zupełnie bezproblemowe mając automatyczną skrzynię biegów.
Tenderloin
Nawet będąc tu kilka lat temu byliśmy świadomi wyzwań i problemów społecznych z jakimi boryka się miasto, jednak nie natknęliśmy się na ich przejawy w takiej skali jak obecnie. Zrobiliśmy to trochę świadomie – będąc w ścisłym centrum miasta, na Market Street, tam gdzie jeździ zabytkowy tramwaj, skręciliśmy w bok – jedna przecznica wystarczy. W koło pełno knajpek, wegańskie burgery, butiki. To wciąż absolutne centrum miasta, a na poboczach zaczęły pojawiać się namioty, dziesiątki namiotów, porozstawiany dobytek, śpiący ludzie. Dzielnica Tenderloin. Zobaczyć na chodniku w centrum miasta, w biały dzień, idąc na obiad, metr od siebie kogoś wstrzykującego sobie heroinę? To właśnie tutaj. Przybywając z Europy nie rozumiemy zbyt wiele z podejścia władz Kalifornii do problemów społecznych.
Zmieniając perspektywę… Tenderloin jest gdzieś tam, w środku jednego z najbardziej niesamowitych miast świata.
Dawniej świat wydawał się prostszy, wydawało się, że problemy społeczne można przenieść na wyspę i już po nich.
Czy są tu jakieś wieloryby?
W zatoce San Francisco może ponoć zobaczyć wieloryby. Staramy się za wszelką cenę je wypatrzeć. Jak również uwiecznić tę chwilę w postaci wykonanej telefonem panoramy.
Rejs mija, ale wielorybów brak. Rejs po zatoce jest miły ale wielorybów nie uświadczamy.
Humbaki wystarczą?
Zdecydowanie łatwiej o to płynąc w rejs z położonego nieco na południe Monterey (znanego skądinąd z popularnego serialu Little Big Lies)
O tej porze roku przybrzeżne wody odwiedzają Humbaki. Niestety to nie Walenie Błękitne, ale narzekać na zbyt małe wieloryby nie zamierzamy. Ogromne ssaki robią piorunujące wrażenie, wynurzają się z wody co kilka minut, są wszędzie dookoła.
Jak poznać, że za chwile wielkie cielsko wyłoni się z wody? Chwilę przedtem fale przeskakuje stado uchatek i płynących razem z nimi delfinów. Widząc taką pełną energii scenę można mieć pewność, że za kilka sekund zobaczymy ogromnego wieloryba tuż obok nas. Dlaczego? Wieloryby i ich proszące się o oczyszczenie ciała, przyciągają liczne ryby, na które są z kolei polują delfiny i uchatki.
Nocleg z widokiem…
Opuszczając park Yellowstone kierujemy się na zachód, ku wybrzeżu, by odwiedzić kolejny ze spektakularnych parków: Crater Lake i zobaczyć niesamowite jezioro w kraterze wulkanu. To mało znane miejsce, w porównaniu ze sławą Yellowstone, wydaje się, że nikt o nim nie wie. Od celu dzieli nas skromne 12 godzin jazdy i 1300 km – z Wyoming, przez całą szerokość rolniczego, słynącego z ziemniaków stanu Idaho, po pustkowia Oregonu. Widoki takie jak ten towarzyszą nam niemal cały czas. Jadąc przez tę część Stanów stale widzimy 180 stopni horyzontu.
Ameryka przydrożna
Kolejne mieściny dają możliwość odpoczynku od spokojnej, jednostajnej jazdy po długiej prostej. Chętnie do nich zaglądamy, uwielbiamy prowincjonalną Amerykę – im bardziej nie ma tam nic, tym lepiej. Podróż z dzieckiem daje dodatkową motywację do robienia przystanków. Szukając placów zabaw, czy publicznego terenu na piknik, często odnajdujemy miejsca, które ominęlibyśmy nie mając takiej potrzeby.
Prowincjonalna, przydrożna Ameryka często daje powody do dopowiadania nieopowiedzianych historii – ludzi i miejsc. Miejsca niby zwykłe, są jednak często pełne charakteru, naznaczone osobistymi akcentami. Jadąc autostradą przejeżdża się obok – za mało czasu by odwiedzić wszystkie mijane miasteczka.
Lubimy też obserwować te drobne różnice między Ameryką a Europą. Tu podróżuje się inaczej. I w wariancie wakacyjnym i tak jak tu, w wersji bardziej vanlife. Podróż z cały dobytkiem mamy we krwi, jednak to zupełnie inna skala i inny styl. Trochę różnią się tu także obyczaje.
Ukryte perły Idaho
USA to kraj o tyle niezwykły, że miejsc wartych uwagi jest zwyczajnie zbyt wiele (przekonaliśmy się o tym już w poprzedniej podróży po Ameryce). Nie da się ich wszystkich znać, słyszeć o nich, zapamiętać, ułożyć na liście: do odwiedzenia. Już tych najbardziej znanych i spektakularnych jest zbyt wiele na niejedną podróż – a co dopiero tych, którym nie udało się zostać atrakcjami światowej sławy i muszą się zadowolić lokalną sławą. Zupełnie przypadkiem – szukając miejsca na krótką przerwę w drodze i piknik z dzieckiem – trafiamy do miasta Twin Falls w Idaho. Nazwa jak nazwa, brzmi generycznie. Jadąc setki mil przez raczej płaski krajobraz i ciągnące się godzinami pola ziemniaczane trudno spodziewać się wiele. A jednak. Rzeka Snake tworzy tu niewidoczny z daleka, głęboki kanion, którego brzegi łączy niesamowity most Perrine Bridge – wysoki na skromne 150m (kajaki pokazują skalę!)
W drugą stronę widok jest nawet lepszy. Magic valley jest zaiste spektakularną krainą. To widok z parkingu supermarketu – codzienna miejscówka, do obejrzenia przy wkładaniu zakupów na pakę pickupa.
Twin Falls ma do zaoferowania więcej – nazwa zobowiązuje. Szukamy parku, jest zaraz za miastem. Przyjemny zielony teren pełen drzew. Jest weekend, miejscowi całymi rodzinami grillują przy pickupach. Tuż za parkiem jest wodospad. Idziemy zobaczyć. Nazywa się Shoshone Falls, ma 65m wysokości czyli o 14 więcej od Niagary.
Pierścień ognia
Ze wzgórza w mieście Boise, zupełnie przypadkowo wybranego na przystanek i nocleg rozciąga się widok na… wulkany. To już Oregon i pas ogromnych wulkanicznych szczytów. Mt. Hood (3 429m), Mount Jefferson (3199m) i tak dalej. Jest ich zbyt wiele. Każdy zasługuje na osobne zainteresowanie i eksplorację. Jak to w USA – wszystkiego za dużo, po drodze dziesiątki parków stanowych i narodowych monumentów, które omijamy z braku czasu. Chce się jechać dalej na północny-zachód w stronę wulkanów, ale mamy inny cel. Park Narodowy Jeziora Kraterowego.
Najbardziej śnieżne miejsce w USA?
Podróżując po tych okolicach w maju zdążyliśmy przywyknąć, że wiosna jest już w pełni. Oczywiście, w Yellowstone wciąż leżało trochę śniegu, no ale to góry. Przed wjazdem do Crater Lake, zaledwie kilkanaście kilometrów od jeziora wiosna wciąż idealna. Ale skądś dowiedzieliśmy się, że w parku lubi być zimno, że w maju może być tam trochę śniegu. Ubrani w letnie ciuchy nie dowierzaliśmy – Park Crater Lake to jedno z najbardziej śnieżnych miejsc w USA.
W trakcie jazdy do góry, po zboczu krateru wulkanu rzeczywiście widzimy, że trochę śniegu wciąż zalega.
Na górze (średnio 2200m) sytuacja zmienia się dramatycznie. Takie ilości śniegu widzimy pierwszy raz w życiu, nie tylko nasza dwuletnia córka, my również.
Dowiadujemy się, że część drogi wokół krateru, owszem, jest czynna. Mniej więcej 100m do pierwszego punktu widokowego. Dalej… odśnieżają. Zawsze trochę się z tym schodzi – zwykle do końca czerwca udaje się z tym uwinąć i droga robi się przejezdna. Jak zwykle wolimy być tu poza sezonem.
W tym czasie Crater Lake to właściwie park jednego widoku. Ale za to jakiego. Jezioro w kraterze wulkanu jest zbyt duże by dało się je objęć bez ultra szerokokątnego obiektywu.
Niektórzy poszukują widoków szerokich i spektakularnych, innych zaś fascynują rzeczy bliskie i dostępne na wyciągnięcie ręki.
Park Crater Lake zdecydowanie zasługuje na większą sławę. W sezonie można tu sporo pochodzić (żałujemy), obejść jezioro dookoła, popłynąć na mały stożek na tym jeziorze w kraterze wulkanu i wspiąć się na górujący nad taflą szczyt Mt. Scott (2723m). Może innym razem.
Yellowstone – park matka wszystkich parków narodowych 🙂 Pierwszy taki twór na świecie, którego powstanie dało początek idei tworzenia na całym świecie chronionych obszarów zwanych dziś parkami narodowymi.
Z suchego, pomarańczowego Utah przedostajemy się do stanu Idaho. Krajobraz zmienia się w preriowy, znacznie bardziej zielony, rolniczy. Rozległych przestrzeni z drogą po horyzont, jak wszędzie w tej części świata jednak nie brakuje.
Yellowstone – pogoda, czyli jak będzie zimno?
Jest maj ale tu, na granicy Idaho, Wyoming i Montany gdzie leży park Yellowstone wciąż leży i pada śnieg. Jest kilkanaście stopni, w nocy poniżej zera. Jadąc w to miejsce, pokonując ogromne odległości prostymi jak strzała drogami z Utah łatwo zapomnieć, że jedziemy cały czas pod górę.
Miasteczko leży na 2 tyś metrów nad poziomem morza, a sam park od 2.400m do 2.800 m. Tu zawsze jest chłodno, zwłaszcza w nocy. Do parku Yellowstone można dotrzeć również inną drogą, od południa, przez spektakularny, górski park narodowy Grand Teton – z powodu zimowego zamknięcia południowej bramy Yellowstone z bólem serca omijamy te powalające góry. Tam wciąż jest zima w pełni.
Zresztą szybko dociera do nas, że początek maja jest niefortunnym czasem na wizytę w Yellowstone. Całe obszary parku są zamknięte, wszystko na wschód i południe od Jeziora Yellowstone jest niedostępne. Otwierają dopiero w drugiej połowie maja.
Bramą do parku Yellowstone jest dla nas turystyczne miasteczko West Yellowstone – całkiem przyjemne miejsce jak na twór powstały tylko dla turystów. Pełno tam starych, klimatycznych hoteli, moteli, lodge’ów i saloonów.
Trafiamy do świetnego miejsca noclegowego – Hibernation Station – drewnianych, klimatycznych domków. Miejsce jest perfekcyjnie ogrzewane, czyste, ładne – idealne. Jest atrakcją nie tylko dla nas – nasza córeczka czuje się tam również wyjątkowo.
Yellowstone – park w praktyce
Godzina drogi z miasteczka i jesteśmy w parku. Bilety obowiązują na 7 dni. Płatne jak zawsze w amerykańskich parkach za samochód – nie za osobę.
Praktyczna rada – jadąc w podróż objazdową po USA nie opłaca się kupować biletów do każdego parku osobno. Dla takich jak my przewidziano US Parks Pass – roczną kartę wstępu do wszystkich parków federalnych (czyli min. narodowych, ale nie stanowych ani miejskich oraz nie monumentów narodowych – to skomplikowany system) za 80$ – jest ważna dla całej rodziny, a właściwie dwóch, bo na karcie wpisuje się 2 właścicieli i mogą być to zupełnie niezwiązane ze sobą osoby.
Sam park jest wyjątkowym miejscem. Na pierwszy rzut oka wygląda jak … las w naszej części Europy. Są jakieś wzgórza, ale na pewno nie można powiedzieć, że to góry. Poza tym … jak u nas: drzewa iglaste, górskie rzeki itd. Nic nie wskazuje na to, że jesteśmy na wysokości 2400 m n.p.m. Początkowo nic nie wskazuje na to, że jesteśmy w środku krateru jednego z największych superwulkanów na świecie. Kaldera ma średnicę kilkudziesięciu km. Gdy (niewątpliwie) kiedyś wybuchnie, skutki będą globalne.
Korki w parku narodowym?
Słyszeliśmy, że mimo że do przejechania mamy w sumie może około 150 km – trzeba dać sobie przynajmniej 2-3 dni na zwiedzanie parku. Słyszeliśmy również, że jazda w parku jest zupełnie nieprzewidywalna, nie da się założyć czasów przejazdu. Dlaczego? Jak zwykle – przez korki. Nie tworzą się one jednak z nadmiaru aut (przynajmniej nie w maju). Korki powodują bizony, które beztrosko ułatwiają sobie drogę idąc często nie tylko w poprzek drogi ale całymi stadami ciągnąc wzdłuż nich.
Początkowo widzimy bizony z daleka. Ogromne stada, na gigantycznych przestrzeniach parku. Za chwilę jednak dzieje się to, przed czym nas ostrzegano i na co czekaliśmy – mamy je na wyciągnięcie ręki.
Wzgórza w oddali to właśnie krawędź kaldery wulkanu. My jesteśmy w jego środku. Z daleka widać już, ze to nie jest zwykły las, jaki znamy z Europy.
Odwiedzamy kolejne miejsca, gdzie krajobraz zmienia się drastycznie, a zwykły las ustępuje niebywałym formacjom zbudowanym wulkanicznych osadów, gorącym źródłom i dymiącym fumarolom (Mammoth Hot Springs)
W niektórych miejscach wyziewy siarki i innych pierwiastków zmieniają roślinność w fotogeniczny ale jednak las szkieletów.
Cała okolica paruje, buzuje i dymi.
Odnajdujemy też słynne gejzery parku Yellowstone. Jest ich niezliczona liczba – od małych, średnicy najwyżej metra do ogromnych. Niektóre przez większość czasu lekko się gotują i z cykliczną najczęściej dokładnością wybuchają.
Najbardziej znanym z nich (choć nie największym) jest gejzer Old Faithful – stary wierny – co oddaje fakt, że można na niego liczyć – wiadomo, co do minuty kiedy wybuchnie. W związku z tym dookoła pobudowano wielkie trybuny. Stoi tam też stary, historyczny hotel z widokiem na gejzer.
Jak poruszać się po parku?
W praktyce poruszanie się po parku to długie, trwające do godziny przejazdy samochodem, potem parking w jednym z „zagłębi atrakcji” i dalsza (zwykle długa z powodu ilości miejsc do odwiedzenia) eksploracja na piechotę. W tych najbardziej popularnych punktach zbudowane są drewniane pomosty, gdzie indziej są to łatwe, zawsze raczej płaskie ścieżki. Idealne miejsce na wizytę z małym dzieckiem.
Najbardziej znane miejsce parku – Grand Prismatic Spring – czyli wielkie gorące źródła o kolorowych brzegach. Nie mieliśmy możliwości zobaczyć ich z góry, z wieży widokowej – ścieżka do niej, jak wiele innych miejsc w parku, jest na początku maja wciąż zamknięta i nieodśnieżona. Niektórzy z nas kochają gorące źródła miłością szczególną (często podążamy ich tropem) – tu jednak o kąpielach można tylko pomarzyć.
Wystarczy atrakcji? W takim razie jeszcze trochę…
Kiedy jesteśmy kontynencie amerykańskim i myślimy, że dane miejsce dało nam już dość wrażeń, spełniło pokładane w nim nadzieje i oczekiwania, bardzo często okazuje się, że to nie koniec i miejsce ma do zaoferowania jeszcze o wiele więcej. W parku Yellowstone jest tak samo. Stada bizonów? Jasne. Gorące źródła, gejzery? oczywiście. Ale z istnienia Wielkiego Kanionu Yellowstone kompletnie nie zdawaliśmy sobie sprawy. A jest on iście epickich rozmiarów. Widok jest niebywały zarówno stojąc na jego krawędzi, jak kilkanaście km dalej, w punkcie widokowym na wodospad rzeki Yellowstone.
Brak skali i punktu odniesienia sprawia, że zdjęcia nie oddają charakteru tego miejsca.
Czy jest tu jakiś miś?
I znów to samo 🙁 kolejne niedostępne miejsce. Dlaczego? Tym razem nie z powodu śniegu. To okres budzenia się ze snu zimowego niedźwiedzi. Dajemy im spokój i odjeżdżamy. Ale właśnie… przecież Yellowstone to przede wszystkim niedźwiedzie grizzly!
Wypatrywaliśmy ich przez cały nasz pobyt. Zrezygnowani zarządziliśmy odwrót. W drodze do bram parku napotkaliśmy jednak znak. Zatrzymane samochody? Wiedz, że coś się dzieje. Trzy grizzly po drugiej stronie rzeki. A może niedźwiedzie brunatne?
Jak odróżnić niedźwiedzia brunatnego od grizzly? Wyraźny garb na szyi i bardziej „misiowy” okrągły kształt głowy oznaczają niedźwiedzia grizzly.
Route 66 to ikona popkultury – zna ją każdy, lub przynajmniej każdemu się z czymś kojarzy. Legendarna trasa biegła kiedyś z Chicago do Los Angeles (potem Santa Monica) – teraz jest to droga widmo, droga której nie ma. Podupadła w latach 50-tych wraz z powstaniem sieci dróg międzystanowych. Oficjalnie zniknęła z listy dróg w 1985. Dziś istnieje już tylko w popkulturze, w naszych wyobrażeniach, o czym wciąż nie wiele osób wie. Tak bardzo silny jest jej mit. W rzeczywistości zostały tylko krótkie „historyczne” odcinki, taka droga-muzeum pod gołym niebem. Są to małe miasteczka, które zbudowały swój biznes turystyczny wokół legendy tej trasy przyciągając tłumy do sklepików, knajpek i stacji benzynowych w stylu retro. Wycieczka po Route 66 to nieodzowny element wizyty w Kalifornii.
Droga widmo
To turystyczne, odrestaurowane oblicze drogi 66 widzieliśmy już w trakcie naszej poprzedniej podróży w tych rejonach. Mimo podróży z dziećmi lubimy jednak zobaczyć miejsca mniej kolorowe, czyste i idealne – perfekcyjnie sztuczne. Tym razem poszukujemy porzuconej drogi 66, zapomnianej, zniszczonej. Takich miejsc jest dziesiątki, choć nie da się na nie trafić jadąc międzystanową autostradą (tu akurat nr 40). Trzeba z niej zjechać, co kosztuje trochę czasu.
Część miejsc wciąż działa, choć znajdując się z dala od uczęszczanego szlaku podupadły.
Bagdad Cafe
Odnajdujemy legendarny zajazd Bagdad Cafe, miejsce podobnie jak sama droga istniejące bardziej w kulturze i wyobraźni niż w rzeczywistości. Będąc sceną wydarzeń sztuki teatralnej, filmu, serialu, nazwa „Bagdad Cafe” zaczęła żyć własnym życiem jako synonim miejsca w środku niczego, gdzie spotkać można niezwykłe postaci. W rzeczywistości jest to – jak można się spodziewać – dość przygnębiająca pułapka na turystów. Knajpka jakich wiele, żyjąca swoją międzynarodową sławą, wypełniona dziesiątkami zdjęć, autografów znanych gości i przeróżnymi dziwnymi przedmiotami. Można zjeść kiepski obiad, napić się tego i owego.
Będąc tu z małym dzieckiem zwracamy na siebie uwagę – Hanię miejscowi wszędzie zaczepiają częściej niż nas – jest katalizatorem wielu rozmów 🙂 Wdajemy się w dialog z 70-letnią kobietą, jedną z takich postaci jakie spodziewalibyśmy się spotkać w popkulturowej, modelowej wersji miejsca na środku niczego. Rozmowa o współczesnej Ameryce, o upadku, o tym co kiedyś było wielkie, a dziś jest zaledwie takie sobie. Nie przepadamy za typowymi pułapkami na turystów, uciekamy od nich, nie kupujemy koszulek, kubków ani magnesów z logo. Dzięki tej rozmowie było tu jednak odrobinę bardziej prawdziwie.
Kończąc naszą krótką wycieczkę po Route 66 trafiamy na miejsca, gdzie pustynia Mojave to nie tylko skały i pył, ale i prawdziwe piaszczyste wydmy. Piasek wszędzie traktuje drogi w ten sam sposób. Podobnie zniszczone i zawiane (choć na znacznie większą skalę) drogi mieliśmy okazję przejechać w Egipcie, na Pustyni Zachodniej.