Los Angeles odwiedziliśmy w trakcie naszej poprzedniej podróży do USA, cztery lata wcześniej. Teraz jest dla nas po prostu punktem startowym. Nie pokochaliśmy tego miasta i kolejna w nim wizyta nie zmieniła tego postrzegania. Ponownie lądujemy również w Hollywood, którego główna ulica Hollywood Blvd z wmurowanymi w chodnik gwiazdami na cześć wielkich postaci filmu ponownie wydaje nam się groteskową i chaotyczną pułapką na turystów, zaskakująco pozbawioną uroku jak na miejsce tak legendarne. Pod Mc Donaldem, na gwieździe Malylin Monroe wciąz stacjonują proszący o datki bezdomni, a w koło wiatr przesuwa śmieci. Tym razem odwiedzamy tu jedynie ciekawe The Hollywood Museum z rekwizytami ze znanych produkcji. Cieszymy również oko interesującą art-decową architekturą.
Ponownie odwiedzamy również legendarny Bulwar Zachodzącego słońca – wciąż wypełniony bazarowymi straganami z badziewiem najgorszego sortu. Tu ale i wszędzie indziej obserwujemy stale rosnące nowe oblicze Stanów – oblicze ludzi żyjących w drodze, kiedyś powiedzielibyśmy – bezdomnych. Vanlife to nie zawsze perfekcyjne, zbalansowane życie do pokazywania na Instagramie. Tu nie zawsze jest tak kolorowo, często wygląda to gorzej niż w historii znanej z Nomadlife.
Zaraz potem przeskakujemy do innego świata. Carrol Avenue i szerzej Angelino Heights to okolica pełna starych wiktoriańskich rezydencji, w większości świetnie utrzymanych, zadbanych. To jedno z pierwszych suburbii Los Angeles, które wyrosło poza ścisłym centrum (Downtown).
W Los Angeles miejsc do plażowania nie brakuje, plaże są ogromne i ciągną się kilometrami. Szukamy czegoś specjalnego, mniej oczywistego. W trakcie podmiejskich eksploracji trafiamy do Newport Beach – kurortu w starym stylu, z ogromnym historycznym molo. Okolice półwyspu Balboa słyną z ogromnych fal, obserwujemy je z molo i z miejsca zwanego The Wedge na końcu półwyspu.