Jezioro Turkana leży na pograniczu Etiopii i Kenii, a jego okolice należą do jednych z najbardziej odosobnionych i odległych od cywilizacji miejsc w Afryce Wschodniej. Powodem jest brak dróg, jakiejkolwiek infrastruktury, niska gęstość zaludnienia, półpustynny, wulkaniczny charakter całej okolicy. Nie ma nawet oficjalnego przejscia granicznego. Obecnie ta droga jest jednak bezpieczniejsza niż standardowa droga z Etiopii do Kenii biegnąca bliżej granicy z Somalią. Jest też zdecydowanie ciekawsza, ale i dłuższa. Pokonanie tego liczącego ponad 1000 km odcinka bezdroży zajmuje około 10 dni, w zależności od pogody. W czasie deszczu trzeba czekać aż woda w okresowych rzekach i na równinach opadnie.
Oczywiście, w trakcie podróży nie można liczyć na możliwość zakupu paliwa, ani nawet wody czy jedzenia. Trzeba być samowystarczalnym. Zdecydowanie nie jest to dobre miejsce, by utknąć samemu z popsutym samochodem, więc lepiej sformować grupę. My jedziemy z poznaną jeszcze na promie do Sudanu ekipą kilku aut. Poniżej pierwszy dziki nocleg nad jeziorem, prawdopodobnie jeszcze po etiopskiej stronie.
Każdy postój skutkuje odwiedzinami miejscowych. Pojawiają się wcześniej czy później, idą z daleka, czasem widać ich już z daleka, na horyzoncie. Potem cierpliwie stoją, przyglądają się i dziwią wszystkiemu. Każda nasza czynność jest przedmiotem zainteresowania, nawet tak banalna jak nalewanie paliwa z kanistra do baku. Jesteśmy rodzajem obwoźnego kina, dostarczycielami kuriozalnej rozrywki. Miejscowi zwykle nie chcą niczego od nas, czasem wezmą puste butelki po wodzie mineralnej, które będą im pewnie służyć bardzo długo, jako pojemniki na wodę, lejki, miski i kubki.
Poranna wizyta ekipy z plemienia Turkana.
Dzieciaki potrafią bawić się wszystkim. Ten porwał torbę po wieprzowinie naszych kompanów i zaczął przyklejać etykietkę na wszystkim, łączenie z własnym czołem 🙂
Pierwsza osada po Kenijskiej stronie to tylko parę chat oraz mała misja benedyktyńska prowadząca szkołę i kościół. Jest też posterunek, gdzie policjant w cywilu wpisuje numery paszportów do zeszytu. Pieczątki wjazdowe będziemy musieli zorganizować dopiero w Nairobi.
Lorri, nasz kolega z Anglii, jedzie na motorze tą trasą co my. W planch ma m. in. odwiedzenie wioski w Kenii, gdzie podczas II Wojny Światowej został poczęty jego ojciec 🙂
Marabut.
Drogę stale przecinają mniej lub bardziej wyschnięte rzeki. Nie padało od zaledwie czterech dni. Mamy szczęście. Ciężarówka ma nieco mniejsze, wybrała gorsze miejsce do przejazdu i utknęła.
Kolejny przystanek i kolejna wizyta z nikąd. Pasterze zawsze mają ze sobą broń. Zbrojne podjazdy mające na celu kradzież bydła są miejscowym sposobem na radzenie sobie z nadmiarem testosteronu. W stosunku do nas nie są agresywni i po krótkim zaznajomieniu z aparatem fotograficznym chętnie pozują do zdjęć.
Generalnie ekipa jest przyjazna, choć wyglądają na standardowych afrykańskich rebeliantów.
Krajobrazy i warunki drogowe zmieniają się z każdym dniem. raz jest to piach, innym razem kamienie lub błoto.
Kobieta z ludu Turkana.
Warunki nie są lekkie. Wielka ciężaróka MAN straciła wydech, który w całości odłamał się tuż przy turbinie. Resztę drogi wieziemy go na dachu.
Błogosławieństwo. „Autostrada”, na której można rozwinąć cudowną, dającą rzeczywiste poczucie przemieszczania się, prędkość 50km/h. Po wielokilometrowych odcinkach gdzie prędkość nie wzrasta ponad 10km/h, uczucie jest nie do przecenienia.
Z zewnątrz nie wygląda to źle, jednak jazda po takich (często ostrych) kamieniach doprowadza do rozpadu osobowości 🙂
Po setkach kilometrów droga znów zbliża się do Jeziora Turkana. Krajobraz jest jednak pustynny i surowy, typowo wulkaniczny.W dolinach rzek kwitnie jednak życie.
Pierwsza prawdziwa wioska – Loyangalani. Są tu sklepy, zasięg telefonów…
… i piwo 🙂
Miejscowa drużyna piłkarska dumnie prezentuje trofeum. Zwyciężyli sześć drużyn, w tym tę z Maralal, prawdziwego miasta. Trochę matrwi ich, że jest plastikowe.
Znów odbijamy od jeziora i krajobraz zmienia się nie do poznania. Przed nami skaliste góry i spływające zielenią doliny rzek.
Młody szczerzy się. Z ufnością.
South Horr. Miejscowość gdzieś pośrodku niczego.
Mikro-jeziorko. Idealne miejsce na nocleg. Z wody wychylają głowy tylko żółwie.
I znów niekończąca się droga. Od rana do wieczora na wertepach.
Szatan serduszko.
Wojownik Samburu i jego pojazd bojowy.
Osły w paski. Pasły się przy drodze.
Dik Dik. Mikro antylopka.
Kobieta z ludu Samburu.
Niespodziewane wybawienie dla naszych zmęczonych d. Asfalt po 1 200 kilometrach offroadu! Pierwsze metry są jak przejażdżka łódką po spokojnej wodzie. Gładko, miękko, szybko.
Od tego momentu jesteśmy już coraz bardziej do góry nogami 😉