Zambia wita nas najgorszymi drogami, jakie do tej pory widzieliśmy. Jezdnia to właściwie tor przeszkód między dziurami jak leje po bombardowaniu. Trasa biegnie przez praktycznie niezamieszkały busz.
Stan dróg wpływa na ilość wypadków. Prawie nie ma tu transportu publicznego i niewiele jest prywatnych samochodów, ale co kilkadziesiąt kilometrów widzimy przewróconego TIRa.
W Afryce, w większości miejsc nie ma problemów z zakwaterowaniem. Kempingi są tanie, zazwyczaj po 5 $ za osobę. Czasami jednak zdarzają się tereny, gdzie po prostu NIC nie ma. Wtedy jedyną opcją jest 'bush camping’. To proste: pilnujesz czasu i przynajmniej godzinę przed zachodem słońca zaczynasz się rozglądać za dogodnym miejscem do spania. Dogodne, to znaczy: jest zjazd z drogi, jest się za czym schować, nie ma ludzi. Schować się można za wzniesieniem lud drzewami. Ważne, żeby trawa nie była zbyt wysoka, bo to dobre schronienie dla węży. Trzeba też uważać przesuwając kamienie, bo tam, z kolei, lubią siedzieć skorpiony. Trzeba trochę ponasłuchiwać, czy w pobliżu nie ma wioski i samemu być w miarę cicho. Potem rozkładamy graty, gotujemy kolację i bierzemy nasz samochodowy prysznic. Najlepiej uwinąć się z tym wszystkim przed zachodem słońca, bo po zmroku trudniej wypatrzyć zagrożenia, a nie jest miło, gdy skorpion chodzi wokół nóg, gdy się myjesz. Zawsze mamy ze sobą przynajmniej 20 litrów wody do mycia i gotowania i przynajmniej 6 półtoralitrowych butelek wody pitnej. Gotujemy na przenośnej, „harcerskiej” kuchence. Jeśli przez pierwszą godzinę nie pojawi się ciekawska ekipa miejscowych można założyć, że nikt Cię nie zauważył. Co nie gwarantuje nieproszonych gości o świcie 😉
Miejscowi gotują na żarze z węgla drzewnego. Wielkie wory sprzedawane są przy każdej drodze.
Spuścizną po kolonizacji są potomkowie europejskich osadników. Dowiadujemy się, że na farmie Shiwa Ng’angu, prowadzonej przez wnuków Sir Stewart’a Gore-Browna mają gorące źródła. Zatrzymujemy się więc na dodatkowy dzień relaksu 😉 Skoro jesteśmy przy temacie ciepłej wody… W Afryce zaskoczyło nas to, że praktycznie wszędzie (poza Egiptem i Sudanem) można wziąć gorący prysznic. W Azji, w budżetowym zakwaterowaniu, w jakim zwykle śpimy, właściwie nigdy się to nie zdarzało.
W tej zatoczce woda miała ok. 40 stopni. Źródło ponoć znajduje się kilka kilometrów pod powierzchnią ziemi i woda z każdym kilometrem traci 10 stopni ciepła. Kąpiel jest bezpieczna, z powodu temperatury krokodyle z pobliskiej rzeki nie zapuszczają się tu.
Spędzamy więc popołudnie wygrzewając się w w wodzie z kubkiem Martini w ręku 😉
Niestety, jak już pisaliśmy, w tym rejonie Afryki jest teraz pora deszczowa, pędzimy więc dalej, w kierunku bardziej suchych terenów.
Ta pani też by pewnie chciała 😉
Sprzedawczyni bananów i kassawy, bulw, które pełnią rolę lokalnych ziemniaków.
Miasteczka w Zambii to zazwyczaj większe skrzyżowanie skupiające baraki z bankiem, barem, sklepem i stacją benzynową. Tu centrum Mpiki.
Lusaka też nie grzeszy urodą. Jest trochę większym zbiorowiskiem baraków (nie licząc dzielnicy ambasad). Tu załatwiamy wizę do Namibii. Jest też mnóstwo centrów handlowych, gdzie uzupełniamy zapasy i ruszamy w dalszą drogę do Zimbabwe.