Wodospady Wiktorii na rzece Zambezi. Połowa leży po stronie Zambii, połowa po stronie Zimbabwe. Odwiedzamy je w porze deszczowej. Ma to swoje minusy wody w rzece i w wodospadach jest tak dużo, że buzuje i odbija się od skał tworząc gęstą mżawkę, częściowo zasłaniającą widok.
Sir Livingstone – legenda południowej Afryki, przemierzał busz, przemierzał, aż natknął się na nie. Musiał się nieźle zdziwić. Nie mógł się powstrzymać i nazwał je imieniem brytyjskiej królowej 😉
Wodospady tworzą się dzięki kolejnym gigantycznym rozpadlinom skalnym i zmieniają swoje położenie co kilkadziesiąt tysięcy lat.
Mży tak intensywnie, że niebawem jesteśmy kompletnie przemoczeni. Aparat też. Ponaglamy poproszoną o zrobienie zdjęcia osobę w obawie przed zatopieniem sprzętu.
Przez Zambezi biegnie most. Po jednej stronie Zambia, po drugiej Zimbabwe.
Skoczylibyście tu sobie na bungie? Miejscowi opowiedzieli nam historię młodej Australijki, której podczas skoku zerwała się lina. Dziewczynie nic się nie stało – samodzielnie dopłynęła do brzegu. Zjawiła się ponoć na nazajutrz i oświadczyła obsłudze: „wisicie mi t-shirt i darmowy skok” 🙂
Jeszcze parę obrazków ze stolicy, którą odwiedziliśmy po drodze nad wodospady. Z Harare jedziemy nowym asfaltem, równolegle biegnie stara droga, dla oszczędności zrobiona tylko z dwóch pasów asfaltu na szerokość kół.
Mając w pamięci kryzys finansowo-zaopatrzeniowy i słynną hiperinflację spodziewamy się kraju upadłego i takiej też stolicy. Dziś jednak w Zimbabwe oficjalną walutą jest dolar amerykański, a stare banknoty sprzedaje się turystom jako pamiątki.
Harare jest całkiem nowoczesnym miastem.
W sklepach widać jeszcze czasem kłopoty z zaopatrzeniem i „rzuty” – zapychanie całego regału w supermarkecie np. olejem, bo akurat przyszła dostawa, ale raczej wszystko jest. Tu: mydło na metry, a właściwie na kilogramy 🙂
Sklep ze sztucznymi włosami do wyplatania warkoczyków.
Gospodarka dźwiga się po kryzysie – centrów handlowych dostatek.